12°   dziś 16°   jutro
Sobota, 27 kwietnia Zyta, Teofil, Felicja, Sergiusz

PRO MEMORIA. Olimpiada oczami Polonii w Vancouver

Opublikowano 17.04.2010 10:59:28 Zaktualizowano 05.09.2018 12:14:35 JOMB
0 4703

W katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginął m.in. śp. Piotr Nurowski – szef PKOI. Danuta Jaworska, relacjonująca Olimpiadę w Vancouver widzianą oczyma kanadyjskiej Polonii, kilka tygodni wcześniej odbierała od Niego autograf. Ma również nagrany fragment wywiadu, jakiego udzielał miejscowemu radiu, swoją wypowiedź zakończył wtedy słowami: „Vancouver jest tak szczęśliwym dla nas miastem, i to kanadyjskie Zakopane - Whistler. Ta Olimpiada przejdzie do historii polskiego sportu, a ja jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.” Poniższy tekst otrzymaliśmy 9 kwietnia.

Od otrzymania tekstu „Złota Justyna oczami Polonii w Vancouver” (http://www.limanowa.in/wydarzenia,1476.html) minęło kilka dni i nadszedł e-mail z „panoramicznym” ujęciem olimpijskich wrażeń przedstawicieli kanadyjskiej Polonii. Przekazuję go Czytelnikom portalu www.limanowa.in z przekonaniem, że znajdą w nim interesujące informacje oraz sympatyczną historię D&D (Danuśki i Darka Jaworskich) z Kanady. Jest w tej opowieści jeszcze takie „coś”: charakter, temperament, spontaniczność i optymizm jej Autorki. Zapraszam do lektury.
Andrzej Kulig

 


Olimpiada oczami Polonii w Vancouver

Nasza olimpijska przygoda zaczęła się kilka dni po oficjalnym otwarciu XXI Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Vancouver i jej początek miał w sobie posmak lekkiego rozczarowania. Jest czwartek wieczór 18 lutego 2010 r. i wybieramy się z Darkiem, aby obejrzeć pawilon Soczi – miejsca nastepnej zimowej Olimpiady. Decydujemy się pojechać środkami komunikacji miejskiej, co w Vancouver może, być przygodą samą w sobie. Jedziemy m. in. futurystyczną kolejką zbudowana przez firmę Bombardier specjalnie na Olimpiadę. Nie zawozi nas ona na samo miejsce, więc musimy dość daleko dojść. Ale nic to! Lubimy spacery i z optymizmem pokonujemy drogę po terenie, który niedawno jeszcze był rozkopany z powodu budowy metra. Już z daleka widzimy, że wybraliśmy dobry dzień, bo do tego dość popularnego pawilonu wcale nie ma kolejki. Podchodzimy bliżej i wyjaśnia się dlaczego. Pawilon jest otwarty dla publiczności tylko do 17-tej, a jest już dobrze po 19-ej.

 

Z nietęgimi minami zaczynamy spacer powrotny w stronę domu, kiedy na pobliskim parkingu McDonalda zauważam dwóch mężczyzn. Jeden z nich ma na sobie kurtkę polskiej ekipy olimpijskiej (spotkania na mieście zaczynają się spełniać; dop. A.K.). Natychmiast czuję nieodpartą potrzebę podejścia i porozmawiania z krajanami. Z natury nieśmiały Darek stwierdza, że on się nie zapisuje na zaczepianie obcych osób. Sama więc dzielnie podchodzę do mężczyzny w kurtce z napisem Polska i zagaduję w rodzimym języku. Okazuje się, że właścicielem kurtki jest pan Kazimierz Kowalczyk, szef Polskiej Misji Olimpijskiej! Zaczynamy na początku dość standardową rozmowę Polaków, którzy spotkali się za granicami Kraju. Ale wnet staję się ona dużo bardziej specjalna, przynajmniej dla nas… (w międzyczasie Darek przełamał swoje skrępowanie i też jest w grupce). Wiemy, że w polskiej ekipie jest short trackowiec, który ma takie samo nazwisko jak my. Okazuje się, że jest on z dziewczyną, również Olimpijką i że oboje chętnie obejrzeliby okolice miasta. Natychmiast zgłaszamy chęć występowania w charakterze przewodników i wymieniamy numery telefonów. Pan Kazimierz pyta nas też, czy chcielibyśmy obejrzeć wioskę olimpijską. Czy chcielibyśmy…?!? Cóż za pytanie – toż to dla nas dotychczas mogło być tylko w sferze marzeń!!! Na koniec rozmowy dostajemy śliczne polskie olimpijskie „piny” (znaczki); Darek jeden, a ja dwa – dodatkowy za odwagę.

Zobacz również:
 

Wracamy do domu i, pomimo stosunkowo już późnej godziny, zaczynamy oglądać uprzednio nagrany program otwarcia Olimpiady. Gdy na ekranie widzimy wchodzącą polską ekipę, dzwoni telefon i… jest to Kuba Jaworski! Cóż za niesamowity zbieg okoliczności. Umawiamy się na najbliższą niedzielę na przejażdżkę po okolicy i natychmiast po odłożeniu słuchawki zaczynamy z Darkiem planować trasę. Będziemy tym razem obwozić sportowców, więc przypuszczamy, że będą zainteresowani pięknem przyrody, jaka nas tu w Vancouver otacza. Mamy sporo pomysłów, ale ostateczny wybór miejsc postanawiamy zostawić Kubie i Patrycji. Ale to dopiero w niedzielę. Tymczasem przed sobą mamy emocje skoczni i naszego srebrnego A. Małysza.

 

Jest sobotni ranek i telewizor jest nastawiony oczywiście na Olimpiadę. Widzimy wspaniałe skoki Małysza i czujemy niesamowitą narodową dumę z naszych sportowych osiągnięć. Zupełnie przypadkiem dowiadujemy się, że, pomimo tego co “trąbili” nam cały czas przed Igrzyskami, do Whistler można wjechać prywatnym samochodem, tyle że tylko miedzy 6-tą wieczór i 6-tą rano. Natychmiast powstaje plan pojechania tam na uroczystość rozdania medali, która będzie miała miejsce wieczorem… Takie historyczne wydarzenie trzeba zobaczyć! Wczesnym popołudniem wsiadamy w samochód, porywamy jeszcze Rene i jedziemy w stronę Whistler. Stajemy w kolejce dla nieposiadających biletów i mamy poważne obawy, czy aby dostaniemy się do środka na czas. Zaczynają już rozdawać medale w innych konkurencjach… Zapowiadają wreszcie skoki narciarskie, jako nastepna dekoracja…, a my już jesteśmy tak blisko. Jeszcze tylko przechodzenie przez wykrywacz metalu (zupelnie taki sam jak na lotnisku). Brązowy medalista stoi już na podium... Darka sprawdza jeszcze dość niezdarny pan, któremu wszystko brzęczy na Darku jako metalowe. Ja stoję z boku i proszę o pośpiech „no bo to nasz bohater właśnie ma wchodzić na podium”. Człowiek z uśmiechem zrozumienia macha ręką i wpuszcza nas na plac… dokładnie tuż przed momentem, gdy Adam ma wchodzić na podium. Wrzeszczymy niesamowicie po polsku razem z innymi Polakami obecnymi w tłumie, oczy nam się nieco pocą i cieszymy się razem z Adamem tym srebrem, i tym że właśnie za chwilkę jedna z flag, która będzie wciągana na maszt, Bedzie naszą, polską, biało-czerwoną! Jeszcze tylko sesja fotograficzna przy pięciu kółkach olimpijskich i ceremonia się kończy. Decydujemy się opuścić plac. Wychodzimy na zewnątrz… dokładnie na miejsce, gdzie właśnie Adam udziela wywiadu, otoczony grupką kibiców. Bardzo chcę zrobić zdjęcie, więc tradycyjnie wchodzę Darkowi na barki. Darek nie ma się czego przytrzymać, aby wstać… no i stojąca z boku Rena niemal nie traci spodni w procesie Darkowego podnoszenia się z klęczek. Ale jestem już wysoko i robię kilka zdjęć! Widzę szczęśliwą twarz Adama i medal, który dumnie prezentuje nam wszystkim. Błyskają flesze, bo każdy z kibiców chce mieć zdjęcie bohatera dnia.

 

Dzień następny to niedziela, a więc obwożenie naszych olimpijskich gości po okolicy. Mamy niesamowite szczęście, bo pogoda jest wspaniała; na niebie nie ma ani jednej chmurki, co w lutym w Vancouver jest zjawiskiem nader rzadkim. Jedziemy do wioski olimpijskiej, aby ich odebrać i przedstawiamy różne możliwości spędzenia czasu, którego nie mamy zbyt dużo z powodu ich popołudniowego treningu. Goście są dość zainteresowani Parkiem Stanleya. I nie bez kozery, bo jest to jeden z największych parków świata położony tak blisko centrum miasta. Tam więc jedziemy najpierw. Oglądamy jego wschodnią stronę, która jest o tyle malownicza, że po drugiej stronie zatoki Burrard Inlet rozciąga się wspaniały widok miasta. Widać miedzy innymi znicz olimpijski przy centrum konferencyjnym oraz olbrzymie koła olimpijskie umieszczone na barce tuż przed nami. Goście wydają się być zachwyceni tymi widokami. I nic dziwnego – w tak przepiękny słoneczny dzień oglądać Vancouver jest istną przyjemnością. Następny nasz przystanek to wjazd do połowy góry Cypress, na której również odbywają się zawody olimpijskie. Wiemy, że można dojechać na punkt widokowy, bo zrobiliśmy to wczoraj w ramach rekonesansu. Tymczasem tuż u podnóża góry napotykamy na zamkniętą bramkę i strażniczkę pytającą o przepustkę, której my oczywiście nie mamy. Chwilka rozmowy i użyty argument, że mamy w samochodzie Olimpijczyków przekonuje panią, że może nie mamy zamiaru wysadzić góry w powietrze i pozwala nam wjechać do punktu widokowego. Stąd z kolei roztacza się przepiękny widok miasta i okolic: tuż przed nami Uniwersytet Brityjskiej Kolumbii, dalej Park Stanleya, przyczepiony ślicznym podwieszonym mostem Lions Gate do północnego brzegu miasta, bardziej na wschód widać Burnaby oraz górę z drugim uniwersytetem Simon Fraser. A wszystko to wieńczy majestatyczna, pokryta wiecznym śniegiem i lodowcami góra Mount Baker, tuż za granicą, już w Stanach Zjednoczonych (zainteresowanym polecam ruchomą panoramę Vancouver - http://www.aerialphotoimage.com/panoramas/GreaterVancouver/OlympicVillageVancouver.html; dop. A.K.). Napawamy się chwilkę tym idyllicznym widokiem i jedziemy dalej, w stronę Whistler. Ta droga położona jest bardzo malowniczo, bowiem aż do Squamish wije się wzdłuż brzegu oceanu. Była ona dość gruntownie przebudowywana w ostatnich kilku latach, właśnie z powodu Olimpiady, tak więc i dla nas jej odcinki są bardzo nowe. Podziwiamy malutkie wysepki nieopodal wybrzeża i oglądamy promy doń płynące. Dziś naszym celem jest wodospad Shannon Falls, tuż przed Squamish. Boimy się nieco, że nie będzie zbyt dużo wody, jako że pomimo ślicznej pogody wiosenne roztopy jeszcze się nie rozpoczęły. A gdy wody jest mało, nie jest on aż tak malowniczy. Na szczęście nasze obawy okazują się zbędne. Gdy podchodzimy dość szeroką ścieżką do punktu widokowego, Kubie wyrywa sie okrzyk podziwu. Ach, jakże przyjemnie oprowadzać jest takich gości! Choć z drugiej strony dla nas to przecież tylko nasz pobliski Shannon Falls, który widzieliśmy już dziesiątki razy…. Wodospad oglądamy najpierw z samego dołu, gdzie dość szerokim strumieniem spadają po kamieniach strugi wody z wysokości ponad 200 metrów, widocznej z tego miejsca tylko po części. Potem wchodzimy nieco wyżej, aby obejrzeć go z boku. Piękny, stary, cedrowy las i rześkie powietrze, jakie nas otacza, uzupełniają nam to przyrodnicze doświadczenie zachodniego wybrzeża. W pobliżu jest jeszcze słynny Chief – góra o bardzo wysokiej, pionowej ścianie, drugi na świecie (po Gibraltarze), co do wysokości, monolit skalny i mekka wspinaczy z całego świata. Nawet i dziś, w dość chłodny dzień i przy dużej wilgotności nienasłonecznionych zboczy, widzimy na niej kilka punkcików mozolnie wspinających się w górę. Stąd swoje kroki musimy już kierować w drogę powrotną, bo czas nagli. Zatrzymujemy się jeszcze w Horseshoe Bay (Podkowia Zatoka), gdzie oglądamy przystań promów odpływających na pobliskie wysepki i pożywiamy się pysznym japońskim sushi. A potem szybciutko w stronę wioski olimpijskiej, gdzie nasi goście za chwilkę zaczną się przygotowywać do swojego treningu. W dowód wdzięczności dają nam jeszcze dwie wejściówki na treningi short track, które przyjmujemy z entuzjazmem, bo będziemy mogli poznać ten sport i osobiście obejrzeć, na czym polega.

 

Wejściówki te wykorzystujemy we wtorek oraz w czwartek i zgłębiamy tajniki short track; sportu, który w Polsce uprawiany jest dopiero od ok 10-ciu lat. W czwartek mamy okazję obserwować trening Patrycji i Kuby, bo to jest ich dzień na lodzie w tym tygodniu. A po ich treningu mamy okazję zostać na jeździe figurowej pań i oglądać m.in. naszą Annę Jurkiewicz oraz medalową jazdę Joannie Rochette!

 

W następny piątek czekają nas aż dwie emocje związane z Olimpiadą. Jedna to zwiedzanie wioski olimpijskiej, a druga to koncert pt. „Polonia Polskim Sportowcom”. Do wioski biegniemy tuż po pracy. U wejścia czekają na nas Patrycja i Kuba. Musimy przejść przez bardzo rygorystyczny system sprawdzania oraz ustalania tożsamości. Nasze paszporty zostają na bramce, a my po przejściu przez wykrywacz metalu możemy wejść do środka. Tu na terenie wioski to my jesteśmy ich gośćmi i to oni pokazują nam jej zakamarki. Oglądamy placyk z flagami wielu narodów, gdzie na małej scenie odbywały się uroczystości witania poszczególnych krajów biorących udział w Olimpiadzie tuż po ich przyjeździe. Nieopodal jest ich bawialnia, gdzie widzimy wielu relaksujących się sportowców, albo grających w bilarda, albo oglądających Olimpiadę na ekranie tv, albo po prostu siedzących sobie na dużych fotelach-leniwcach. Następne kroki kierujemy w stronę sztabu Polskiej Misji Olimpijskiej. Jesteśmy bardzo serdecznie przyjęci, m.in. przez pana K. Kowalczyka oraz cały sztab woluntariuszy. Znajduje się dla nas pyszna herbata i ciasteczka, siadamy więc i wymieniamy poglądy na temat Olimpiady, Vancouver, Whistler itp. Pytamy m.in. czy jeśli nasza opowieść zostanie opublikowana, będziemy mogli opisać nasze tak zupełnie przypadkowe spotkanie z szefem Polskiej Misji Olimpijskiej i słyszymy odpowiedź, że nie tylko pan K. Kowalczyk nam na to pozwala, ale podpisuje się całym sobą pod tego typu inicjatywą, bo jest to bardzo ładny przykład współpracy Polonii z Krajem. Robi mi się tak bardzo ciepło i rodzinnie na duszy i ‘coś’ mnie chwyta za gardło, a Darek wycofuje się dyskretnie w poszukiwaniu chusteczki higienicznej, bo jakoś tak mu się oczy spociły. Gawędzimy sobie jeszcze troszeczkę, ale musimy sie już zegnać, bo wszyscy wybieramy się na gwoźdź programu dzisiejszego dnia - koncert w Chan Center na Uniwersytecie Brytyjskiej Kolumbii. Występują artyści zarówno z Kraju, jak i mieszkający w Kanadzie. Na koncert ten przybywają liczni goście z naszej olimpijskiej ekipy, a gościem honorowym jest pani Irena Szewińska z małżonkiem. Znakomicie bawimy się skeczami o tematyce olimpijskiej i piosenkami przywiezionymi z Kraju. Są też przemowy i podziękowania, zdjęcia i dużo uśmiechów.
A nazajutrz czekają nas nowe emocje – złoto Justyny! Ale ta opowieść zamieszczona została w pierwszym artykule (http://www.limanowa.in/wydarzenia,1476.html), więc pominę ją w niniejszej relacji.

 

Wydaje nam się, że jest to już ostatnia część naszej olimpijskiej przygody, ale… jeszcze czeka nas jedna wspaniała niespodzianka… Po powrocie do domu, po pracy w poniedziałek, zastajemy wiadomość na automatycznej sekretarce. To Kuba Jaworski zadzwonił tuż przed wyjazdem na lotnisko, aby sie pożegnać, podziękować oraz poinformować, że przy wejściu do wioski olimpijskiej czeka na nas podarek. Jesteśmy tym bardzo zaskoczeni, bo przecież dostaliśmy już tyle znaczków, breloczków, śliczną płytkę z muzyką Chopina… Darek jedzie do wioski i okazuje się, że jest to… oficjalna bluza olimpijska!!! Cóż to za unikatowy, wspaniały prezent! I pomyśleć, że nasza przygoda zaczęła się tak przypadkowo i gdyby ten pawilon Soczi był wtedy otwarty, to prawdopodobnie duża część tych naszych przygód ominęłaby nas. A pawilon zobaczyłam w ostatni dzień Olimpiady… tak więc i to się spełniło.

Danuta JAWORSKA

 

Zdjęcia:

 

1. Danuta Jaworska, autorka artykułu, odbiera autugraf od Piotra Nurowskiego.

 

2. Adam Małysz prezentuje swoje srebro.

 

3. Autorka artykułu z mężem na placu powitalnym w Wiosce Olimpijskiej.

 

4. Autorka z mężem Darkiem w sztabie głównym PMO.

 

5. W sztabie głównym PMO - Danuta Jaworska z mężem, łyżwiarka Anna Jurkiewicz i szef PMO Kazimierz Kowalczyk.

 

Zdjęcia z arch. D. Jaworskiej

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"PRO MEMORIA. Olimpiada oczami Polonii w Vancouver"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na kontakt@limanowa.in