10°   dziś 14°   jutro
Czwartek, 25 kwietnia Marek, Jarosław

Górale mają takie „jo”

Opublikowano 23.07.2009 00:00:00 Zaktualizowano 05.09.2018 12:25:20 JOMB
0 9706

Rozmowa z reżyserem filmowym Arturem Baronem Więckiem - o przypadku, ślebodzie, wsiadaniu do właściwego pociągu, ks. Tischnerze, życiu i śmierci z dystansem, a wszystko z Limanową w tle.

- Nieświadomie w dzieciństwie przepowiedział Pan sobie przyszłość.
- Tak, to piękna historia. W szkole podstawowej kumplowałem się z kolegą Fredkiem Bulandą, który był klasowym „chuliganem”. Razem wagarowaliśmy i opuściliśmy się w nauce. W siódmej klasie na półrocze miałem nawet dwie lufy. Zostaliśmy wysłani do psychologa. Pani psycholog zapytała, co byśmy chcieli robić w życiu. A ponieważ mieliśmy taką zabawę, że goniliśmy się skacząc po drzewach w lasku, więc Fredek odpowiedział: chciałbym chodzić po drzewach. A ja, żeby go w tym idiotyzmie, absurdzie przebić, powiedziałem: a ja to chciałbym zostać reżyserem filmowym. I tak sobie przepowiedziałem…
- Reżyseria była więc jakimś przypadkiem w Pana życiu?
- Może nie do końca był to przypadek. Kończyłem wieczorowo Technikum Samochodowe i waletowałem w akademiku u starszego kolegi z Limanowej – Wieśka Dudka. To dzięki niemu poznałem reżysera, który wciągnął mnie w środowisko filmowe. Przypadkiem było więc to, że znalazłem się w środowisku reżysersko-artystycznym. Natomiast zawsze chciałem pisać scenariusze, książki. W szkole średniej tworzyłem nawet teksty piosenek. O reżyserii nigdy nie myślałem na poważnie. Dopiero gdy świadomie zacząłem wchodzić do branży filmowej, zrozumiałem, że to od reżysera zależy co zrobi z moim tekstem, jak przełoży go na język filmu. A więc początek to przypadek, splot okoliczności, ale później już sam wybierałem swoją ścieżkę. Miałem bardzo dużo szczęścia. Czy temu szczęściu pomogłem? Na pewno tak, ale wszystko zależy też od tego, czy wsiądzie się do właściwego pociągu.
- Teraz reżyseria jest Pana życiem?
- Dziś to mój zawód, piękny zawód, nie wyobrażam sobie innego, ale mam do tego dystans. Wiem, że życie jest ważniejsze, niż reżyserowanie. Są tacy, którzy twierdzą odwrotnie. Równie dobrze wyobrażam sobie, że zajmuję się za chwilę czymś innym i w tym znajduję sens. Nie chciałbym tego, nie szukam teraz niczego innego, ale nie jestem typem, który da się pokroić za reżyserię.
- Co to znaczy, że życie jest ważniejsze?
- Ważniejsze jest, żeby żyć w pełni, spotykać się z ludźmi, czytać, myśleć, napić się, potańczyć… Żyć, żyć…
- W ostatnim Pana filmie „Tischner -…” pada stwierdzenie, że życiowe poczucie wolności wynika z pochodzenia z gór. Pan, jako limanowianin z urodzenia, ma to poczucie wolności?
- Jak najbardziej. Dla Tischnera ta „śleboda” góralska to była podstawa, na której wszystko budował. U mnie jest chyba podobnie. W ogóle górale mają takie „jo” – rodzaj poczucia honoru, który jest istotną częścią tożsamości podhalańskiej. Ja, wychodząc z tego środowiska, z tego regionu, też niosę poczucie własnej wartości i wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Jest coś takiego w górach, że tu ludzie „są bliżej Boga”. Z tego wynika też przekonanie, że jak Pan Bóg piorunem w chałupę nie strzeli, to cała reszta jest w naszych rękach, życie jest w naszych rękach.
- To jest filozofia życiowa, której się Pan trzyma?
- Jak najbardziej, cały czas. Dlatego ks. Tischner od początku był mi bliski. Odnajdywałem się w tym jego patrzeniu na świat, w poczuciu, że świat ma sens, że wszystko jest w nim proste i poukładane. Trzeba myśleć ale nie kombinować. Trzeba się otwierać na świat, na drugiego człowieka. Z resztą inne moje filmy też coś takiego niosą. To wynika z przekonania, że warto myśleć optymistycznie.
- Kiedyś powiedział Pan nawet, że tę pozytywną życiową energię wyniósł Pan właśnie z dzieciństwa i z tego miasta.
- W jakiś sposób żyję energią wyniesioną stąd. W czasach młodości byliśmy tu w niemalże artystycznym żywiole. Chodziliśmy na basen, przesiadywaliśmy przy ogniskach, braliśmy udział w rajdach, wędrowaliśmy po górach, poznawaliśmy mnóstwo ludzi. Byliśmy otwarci, dowcipni, nie mieliśmy kompleksów. Wiesiek Dudek, Paweł Baluta, Halina Ryś, Kinga Markowską, Renia Pajor, Marta Pajor, to moje środowisko z tamtych lat. To przyjaźnie do których się z sentymentem wraca. Ale na to kim jest człowiek i jaki jest, składa się też rodzina, osobowość. Ja jestem pozytywnie nastawionym człowiekiem, więc pozytywne myślenie do mnie trafia, a podhalańska natura w tym pomaga. To nie znaczy, że to jest klucz do wszystkiego.
- Do Limanowej często Pan przyjeżdża?
 - Nie jakoś specjalnie często, ale buduję tu jakąś kotwicę, może miejsce na emeryturę.
- A koledzy z lat szkolnych?
- Te kontakty się urwały, rzadko się widujemy. Zbyt rzadko tu jestem. Oni mają już swoje życie. Została część znajomości, nawet nie z lat szkolnych, ale właśnie z rajdów, ognisk.
- Na „naszej klasie” znajomi Pana nie znajdą?
- Nie, nie bawię się w takie rzeczy.
- Za to „bawi się” Pan reżyserią. „Anioły” i „Tischner” mają chyba wspólny mianownik?
- „Anioł w Krakowie” powstał po śmierci ks. Tischnera i jest mu dedykowany. W „Aniołach” przebija się ta Tischnerowska filozofia, świat dobrych wartości, poczucia ładu. „Anioł w Krakowie” opowiada historię zesłanego na ziemię anioła, który poznaje kobietę. Okazuje się jednak, że wobec śmierci nawet on nie może sobie poradzić. Dziewczyna umiera, ale my pokazujemy, że trzeba żyć dalej, dalej szukać szczęścia.
Tischner w filmie biograficznym mówi o drodze do szczęścia, która nie polega tylko na tym, żeby czuć się dobrze, gdy wszystko się udaje. Ale by nie tracić wiary i poczucia sensu, kiedy nic się nie udaje, nawet w cierpieniu pozbawionym sensu. To jest tzw. „droga sprawiedliwego”.
- Ale pod koniec ks. Tischner mówi, że śmierć to pomysł diabła..
- … ale miłość nas buduje i to ona dopiero ma wartość.
- Cierpienie nie uszlachetnia, stwierdził ks. Tischner zmagając się z ciężką chorobą.
- A jednak Tischner był mistrzem cierpienia.
- Kiedyś mówił Pan, że bohater pozytywny to najnudniejszy bohater.
- Najtrudniej go „ciekawie zrobić”, ale jak się uda, to jest to sukces. Bo to działa na ludzi i ta pozytywna energia wraca do twórcy.
- „Tischner” nie jest filmem komercyjny.
- A jednak oglądają go miliony ludzi. To ile radości nam przyniósł, ile radości dał innym - takiej frajdy żaden film komercyjny by nie dał. Może uczyniłby mnie deczko bogatszym, może zrobiłbym sobie ogrodzenie wokół domu, ale wolę żyć bez ogrodzenia i patrzyć na uśmiechnięte twarze ludzi.
- Producenta Witolda Beresia dziś w Limanowej nie ma, bo podobno zdobywa już jakieś środki na nowy film. Nad czym teraz Panowie pracują?
- Chcemy zrobić film fabularny. To adaptacja książki Beaty Pawlak – dziennikarki, która zginęła w zamachu terrorystycznym na Balii. Przed wyjazdem zostawiła w wydawnictwie książkę. To opowieść o kobietach, o śmierci…
- Mowa o „Aniołku”?
- U nas ten film nazywa się „Wszystkie kobiety Mateusza”. To opowieść o tym, że ci, którzy umarli, tak naprawdę nigdy nie odchodzą. Opowieść trochę magiczna – połączenie dwóch rzeczywistości – życia ziemskiego i metafizycznego. W tle jest miasteczko, które żyje swoim życiem, ale pewnego dnia wszystko wywraca się tam do góry nogami. Dwie rzeczywistości się przenikną. Film jest dość oryginalny i niełatwy jeśli chodzi o zgromadzenie funduszy.
- Miasteczko będzie Limanową?
- Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to zdjęcia będą w Myślenicach.
- I znów pojawi się motyw miłości, śmierci…
- Bo ja lubię takie rzeczy nie wprost, trochę w cudzysłowie, które mówią o życiu, ale z jakiegoś dystansu.

Zobacz również:

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Górale mają takie „jo”"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na kontakt@limanowa.in